KAPLICZKA
Kapliczko,
tak dobrze było w samotności.
Nikt nie pukał do omszałych drzwi.
Głuchymi nocami beznadziejności,
sinym milczeniem bezsennych gwiazd,
tułaczych psów wyciem,
widziałam w zachwycie,
pająka,
co w starą szparę wlazl.
Zziębnięty księżyc
srebrzystość prężył,
na nitkach pajęczych,
szmer grał w zadumaniu,
i rosa
na oknie
szlochała słuchaniem.
O świcie,
w błękitnawej szczęśliwości,
zapachu wody,
i zieloności
rozszałaych drzew,
dziecięcym zbłąkaniem
witałam ranek
wsłuchanniem w ptaków śpiew.
W rozkładzie jazdy,
nie było gwiazdy,
nie było deszczu,
nie było burz.
Był spokój zmarznięty
z mądrością przekletą,
stagnacja,
bez mleczy,
kaczeńców odsieczy,
bez groszków,
bez malin,
bez marzeń,
bez żalu.
Ktoś puka.
Nadzieja skowytem w podłogę uderza,
szaleńczym błyskiem kolory ubiera,
na drzwi omszałym cieniem spoziera
i odmawiając błagalne pacierze
sunie,
jak zjawa,
w głębinach ruinie.
Co zrobić?
Drzwi zamknąć?
Otworzyć?
Zaczekać do rana,
pod progiem,
w pokorze,
powitać dzień nowy,
czy zamknąć na klucz.
Kapliczko,
w czekaniu daj przyzwolenie,
na jeden uśmiech,
na jedno marzenie.
mww
Broomfield, CO 30 czerwca 2014
godz.8:26 PM